"Nazywają mnie śmierć"- Klester Cavalcanti

"Nazywają mnie śmierć"- Klester Cavalcanti

"Chcecie wiedzieć, jak brzmią najważniejsze przykazania zabójcy?
Po pierwsze: Nie zabijaj ciężarnej.
Drugie: Nie kradnij rzeczy ofiary.
Trzecie: Nie zabijaj innego rewolwerowca.
Czwarte: Żądaj zapłaty przed wykonaniem zlecenia.
Piąte: Nie zabijaj ofiary, kiedy śpi."



  Płatni mordercy- motyw popularny zarówno w filmach, jak i w literaturze, ale co jeśli powiem Wam, że bohater najnowszej książki Klastera Cavalcantiego o jakże intrygującym tytule "Nazywają mnie śmierć", wcale nie jest wytworem wybujałej wyobraźni autora, a scenariusz tej historii napisało samo życie? Poznajcie Julio Santanę- największego płatnego mordercę, który na swoim koncie ma 492 ofiary i... nadal jest na wolności...

   Książka, którą Wam dziś przedstawiam, jest wynikiem blisko siedmioletniego, dziennikarskiego śledztwa Klastera Cavalcantiego, który przez cały ten czas odbył z Julio Santanem kilkanaście rozmów telefonicznych, by dopiero po kilku latach spotkać się z bohaterem swojej książki twarzą w twarz, zdobyć jego zaufanie i zgodę na publikację danych personalnych.

   Julio Santana miał wszelkie predyspozycje by, jak większość swoich rówieśników zostać rybakiem. Pochodzi z dość ubogiej, religijnej rodziny, gdzie od najmłodszych lat uczył się polować, by zdobyć pożywienie. W wieku siedemnastu lat, za namową swojego wuja, dokonał pierwszego zabójstwa i... obiecał sobie, że już nigdy nie pozbawi nikogo życia. Niestety słowa nie dotrzymał, pociągnął za spust jeszcze 491 razy, a wszystkie swoje ofiary spisywał w notesie z kaczorem donaldem na okładce. 

     Zazwyczaj płatni mordercy kojarzą się nam z wyrachowanymi, bezdusznymi maszynkami do zabijania, pozbawionymi empatii i czerpiącymi przyjemności z czyjegoś cierpienia i na tym tyle Julio Santana wypada zaskakująco... normalnie.  Julio Santana nigdy nie przejawiał żadnych skłonności socjopatycznych, mało tego, nawet kiedy pomagał wojsku w tropieniu komunistów, bał się, by nie kazali mu nikogo zabijać. Jak więc dotarł do momentu w swoim życiu, kiedy został rewolwerowcem? Wszystko to za sprawą wuja, który sam był zawodowym zabójcą i po długich namowach wciągnął swojego bratanka w tę niecodzienną profesję. Bo właśnie tak Julio Santana traktował zabijanie ludzi- jako swoją pracę. Zawód- morderca. Nie podchodził emocjonalnie do ofiar, nigdy nie zabił nikogo z pobudek osobistych, traktował to jako zlecenia, po wykonaniu których zawsze  odmawiał " 10 zdrowasiek i 20 ojczenaszów", by Bóg odpuścił mu grzechy i wracał do domu, gdzie z powrotem stawał się kochającym mężem i ojcem.


     Klester Cavalcanti przedstawia w swojej książce cały życiorys Julio Santany: od dzieciństwa, aż do spotkania z nim w jego domu, kiedy do Santana porzucił już pracę rewolwerowca i jak sam o sobie mówi "przeszedł na emeryturę". Cała książka bazuje na wspomnieniach Santany i to co, jest w tej historii najbardziej przerażające to fakt, że Santana potrafi naprawdę wzbudzić sympatię. Autor nie przedstawił Santany jako zimnego, wyrachowanego mordercy, a raczej jako człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie i przez bardzo niefortunny zbieg okoliczności został płatnym mordercą, ale w gruncie rzeczy jest człowiekiem o sporej wrażliwości, bardzo religijnym, dla którego rodzina jest najważniejszą wartością (wszak to dla żony porzucił pracę rewolwerowca), dręczonego przez koszmary.

     W książce pojawia się też kilka brutalnych opisów: począwszy od skórowania zwierząt, przez opisy tortur komunistów, po morderstwa, a wszystko to jest napisane w tak sugestywny, szczegółowy sposób, że momentami zaczęłam odczuwać mdłości, tak więc, jeśli jesteście wrażliwi na drastyczne opisy- uważajcie i przygotujcie się psychicznie do tej lektury.


      "Nazywają mnie śmierć" to książka będąca świetnym przykładem doskonale wykonanej pracy dziennikarza śledczego. Klaster Cavalcanti serwuje czytelnikom prostą, prawdziwą, a przez to jeszcze bardziej wstrząsającą historię człowieka, który pozbawił życia blisko pięćset osób, a przy tym nadal pozostał czułym, kochającym i wierzącym człowiekiem, takiej historii nie wymyśliłby żaden człowiek, taki scenariusz mogło napisać jedynie samo życie... Autor podszedł do tematu w zupełnie nowy, świeży  sposób, dzięki czemu książka robi piorunujące wrażenie, dlatego zdecydowanie polecam, ale ostrzegam, to nie jest lektura, którą łatwo będzie Wam wyrzucić z głowy... 
        


Tytuł: "Nazywają mnie śmierć"
Autor: Klester Cavalcanti
Tłumaczenie: Joanna Kuhn
Wydawnictwo: Muza
Data premiery: 24.04.2019r.
Ilość stron: 318
ISBN: 978-83-287-0734-4
"Atlantycka Konspiracja"- Maciej Makarewicz

"Atlantycka Konspiracja"- Maciej Makarewicz

 
     Thriller z wątkiem historycznym... lubicie takie klimaty? Dla mnie to taki trochę powrót do korzeni, bo to za sprawą króla gatunku- Dana Browna odrodziła się moja miłość do książek, skrzętnie tłumiona przez większość lektur szkolnych. I zawsze, przy każdej nadarzającej się okazji chętnie sięgam po tego typu powieści, dlatego z olbrzymią przyjemnością zatraciłam się w lekturze nowej książki Macieja Makarewicza- "Atlantycka Konspiracja"





      Maciej Makarewicz- pilot wycieczek, przewodnik, autor artykułów do magazynu "Focus Historia", miłośnik starodawnych map i zagadek historycznych i właśnie z tej miłości zrodziła się jego książka, w której pokazuje on alternatywną wersję XV-wiecznych wypraw morskich i wpływów Templariuszy. 

     Kiedy Rory Fallon- specjalista w dziedzinie starodawnej kartografii- odsłuchuje na swojej skrzynce pocztowej tajemniczą i nieco przerażającą wiadomość od profesora dom Joao, nie podejrzewa nawet, w jaki wielkie tarapaty wpakuje się, ruszając na pomoc znajomemu. Za sprawą pozostawionych mu wskazówek Fallon przemierza urokliwe zakątki Portugalii, odkrywa kolejne tajemnice  przeszłości i ściga się z czasem, by uratować profesora. Jednak, żeby nie było tak łatwo, nie będzie w swoich poszukiwaniach osamotniony, spotka na swojej drodze między innymi: siostrzenicę dom Joao, pracownicę departamentu ds. dziedzictwa, ambasadora Portugalii w Watykanie, słynnego portugalskiego biznesmena oraz maltańskiego namiestnika. Mimo wspólnego celu każdy z nich będzie kierować się innym motywem i jak zazwyczaj bywa- nie wszyscy z nich będą stali po jasnej stronie mocy...

     Jeden Zakon, jeden skarb i wielu chętnych, by go odnaleźć. Tak, w dużym skrócie można przedstawić wszystkie powieści opierające się na wątku zaginionego skarbu Templariuszy, bo nie jest to temat nowy. W wielu podobnych powieściach przewija się wątek tajemniczego, zaginionego skarbu, jednego z najpotężniejszych Zakonów Rycerskich, jednak Maciej Makarewicz poszedł o krok dalej i przedstawia ów skarb od nieco innej strony, nadając mu przez to zupełnie nowe i bardzo zaskakujące znaczenie. Nie zdradzę Wam, czym jest ów skarb, żeby nie zepsuć Wam niespodzianki, ale powiem Wam jedno... takiego obrotu sprawy, z pewnością się nie spodziewacie...

    Mimo że fabuła książki jest naprawdę interesująca, nie jest to książka na jeden wieczór, gdyż momentami autor posługuje się dość skomplikowanych językiem. Dodatkowo znajdziecie w książce sporo odniesień do historii Portugalii, okresu odkryć geograficznych oraz Zakonu Templariuszy, dlatego osobiście polecam Wam, podzielić sobie lekturę na kilka dni, by się nią nacieszyć, a nie namęczyć. 

     To, co mnie lekko nużyło w lekturze to początek. Akcja rozwija się bardzo powoli. W pierwszych rozdziałach poznajemy mnóstwo bohaterów, ale nie wiemy, o co tak właściwie chodzi w całości. Cała historia zostaje wytłumaczona dopiero później i początkowo miałam z tyłu głowy myśl: "No dobra, ale do sedna.", jednak w momencie, kiedy akcja nabierze już tempa, nie zwalnia aż do samego końca, a każdy kolejny rozdział zaskakuje czytelnika kolejnymi niespodziankami. 

     "Atlantycka Konspiracja" to bardzo intrygująca powieść łącząca w sobie wątki historyczne z fikcją literacką. Autor ma sporą wiedzę na tematy, które porusza i przedstawia bardzo dokładnie wszystkie wątki. 
     Tajemnice, zagadki, poszlaki i nieoczekiwane zwroty akcji- czyli to, czego oczekuję od tego typu powieści i właśnie to wszystko znajdziecie w książce Macieja Makarewicza, który "Atlantycką Konspiracją" z przytupem wkracza na rynek polskich thrillerów historycznych. Nie powiem Wam, że jest to nasz Dan Brown, bo tym tytułem już jakiś czas temu okrzyknęłam Leszka Hermana i będę w tym konsekwentna, ponieważ uważam, że Maciej Makarewicz jeszcze nie osiągnął tego samego poziomu, ale biorąc pod uwagę, że jest to jego pierwsza książka, to zapowiada się, że Leszkowi Hermanowi rośnie naprawdę poważna konkurencja i z niecierpliwością czekam na kolejne książki Makarewicza, a wam, polecam udać się do księgarni, w poszukiwaniu "Atlantyckiej Konspiracji", bo naprawdę warto.     




Tytuł: "Atlantycka Konspiracja"
Autor: Maciej Makarewicz
Wydawnictwo: Replika
Data premiery: 14.05.2019r.
Ilość stron:463
ISBN: 9788366217218


Z innej beczki #2 "Tylko nie mów nikomu"- co sądzę o budzącym kontrowersje filmie braci Sekielskich

Z innej beczki #2 "Tylko nie mów nikomu"- co sądzę o budzącym kontrowersje filmie braci Sekielskich

O tym, że Tomasz Sekielski wraz z bratem kręcą film na temat pedofilii w Kościele wiadomo było od dawna, zbierali nawet na ten cel fundusze na Patronite, dzięki czemu udało im się zrealizować film. I oto 11-go maja 2019r. wybucha bomba. Film zadebiutował na Youtube. Tak po prostu. Z pominięciem kina, telewizji, całej tej machiny dystrybucyjnej, tak, by dotarł do jak największej liczy odbiorców i trzeba przyznać udało się to doskonale, bo w  24 godziny film osiągnął ponad 3 miliony wyświetleń!




To nie jest lekki film. To mocy dokument, który moim zdaniem powinien obejrzeć absolutnie każdy, nie tylko osoby o poglądach antyklerykalnych, ale przede wszystkim Ci katolicy, którzy są realnie uczestniczą w życiu Kościoła. Bo można było zignorować film "Kler", który był jednak formą artystycznego wyrazu, wizji reżysera itd., ale nie można zignorować filmu dokumentalnego, w którym dowody na tuszowanie pedofilii podane są nam na tacy...


Problem pedofilii istnieje od lat i nie chodzi tutaj (wbrew temu jaką linię obrony obrała po premierze filmu część księży), żebym wmawiać ludziom, że pedofilia istnieje tylko w Kościele. Absolutnie nie! Istnieje w każdej grupie zawodowej. Chodzi o to, że księża w swoim hermetycznym środowisku udają, że problem ich nie dotyczy, że wykorzystują swój autorytet i chroniąc tych zwyrodnialców sami stają się współwinni bo dają temu przyzwolenie. Każdy "zwyczajny" człowiek, który dopuści się nadużyć seksualnych od razu ma postawione zarzuty, staje przed sądem i jest zamykany. Taka jest kolej rzeczy i tak powinno to wyglądać w KAŻDYM przypadku. Tymczasem pojawia się taka grupa jak księża, która mówi: "Nie, nie, nie. To jest wewnętrzna sprawa Kościoła. Wy się w to nie mieszajcie, my się tym sami zajmiemy". Po czym wysyła oskarżonego o pedofilię księdza na inną, odległą parafię, żeby sprawa ucichła. Zdajecie sobie sprawę, że ofiary księży-pedofili, które zgłosiły sprawę do kurii nie mają wglądu w dalszy przebieg postępowania? Nie dostają konkretnej odpowiedzi, jak została zakończona sprawa? W Kościele, wszystko jest utajnione. 

To, co w całym filmie na mnie zrobiło największe wrażenie to konfrontacja ofiar z ich oprawcami. Szczerze? Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ile trzeba mieć w sobie siły by po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach stanąć twarzą w twarz ze swoim oprawcą i zapytać "Dlaczego?", a właśnie tego typu sceny ukazane są w filmie, dlatego nawet ludzie, którzy dotychczas nie wierzyli w pedofilię w Kościele, muszą przejrzeć na oczy w momencie, gdy widzą księdza, który wprost się do tego przyznaje, mówiąc nawet do swojej ofiary: "Nie byłaś jedyna, było ich więcej". 

Najbardziej niepojętym dla mnie jest to, jak Ksiądz, który teoretycznie powinien świecić przykładem, chroni drugiego księdza-pedofila. Bo co, bo kolega? Na litość Boską gdzie wasze sumienia? Jak możecie siedzieć spokojnie z różańcem w ręku wiedząc, że za ścianą jeden z Was wykorzystuje dziecko? I nie, nie wierzę w tłumaczenia w stylu "ja nic nie wiedziałem". Szczerze? Od razu kojarzy mi się to z sytuacjami kiedy np. mężczyzna zamorduje żonę czy dziecko, przyjeżdżają dziennikarze pod dom i wychodzi jeden sąsiad z drugim mówiąc: "Ojej no taka tragedia, a taki grzeczny był, zawsze dzień dobry mówił". To teraz pomyślcie: Mieszkacie w kamienicy, lub bloku, ściany są cienkie i co, nie słyszycie awantury za ścianą? Nie słyszycie płaczu, krzyku czy tłuczonego szkła? Bo ja mieszkam w kamienicy i słyszę wszystko: słyszę jak sąsiad ma gości, słyszę jak sąsiadka odkurza, jak wbija gwoździe, jak dzieci płaczą lub biegają, więc do cholery nie róbcie z ludzi idiotów twierdząc, że nic nie widzicie i nic nie słyszycie, bo to tylko i wyłącznie wasza ignorancja i wasza współodpowiedzialność! 

Dziś rano, weszłam na kilka portali gdzie zobaczyłam oświadczenia na temat filmu  Abp. Polaka i Abp. Gądeckiego, gdzie to wyrazili ubolewanie nad wydarzeniami przedstawionymi w filmie. Tyle tylko, że w trakcie realizacji "Tylko nie mów nikomu" poproszono ich o udział w nim. Odmówili. Poza tym te przeprosiny już chyba słyszeliśmy, kilka miesięcy temu. I co z tego wynikło? Nic. (Ale i tak zawsze to lepsze niż abp. Głódź, który zapytany o film i o to, czy wiedział o ks. Cybuli opowiedział, że: "Nie ogląda byle czego". Brawo! Piękne świadectwo podejścia do problemu. Nic dodać nic ująć.)

Więc zamiast ubolewań i kolejnych jałowych przeprosin, myślę, bardziej przydałyby się wyjaśnienia:
Jak to możliwe, że Ksiądz, który ma sądowy zakaz pracy z dziećmi prowadzi dla nich rekolekcje?
Jak to jest możliwe, że Księża oskarżeni o pedofilię są przerzucani z parafii na parafię i nie wyciąga się wobec nich żadnych konsekwencji?
Dlaczego kuria nie zgłasza przypadków podejrzenia o pedofilię do prokuratury?
Jak to możliwe, że ksiądz, który został wydalony ze stanu kapłańskiego przez papieża Franciszka, blisko rok później jest spotkany na procesji w szatach liturgicznych? 
I w reszcie jakie sankcje Kościół zamierza wyciągnąć wobec tych księży, którzy pomagali kryć pedofilów? 

I gdyby znalazł się jeden, jedyny biskup, który wyszedłby sam do dziennikarzy i bez (za przeproszeniem) pieprzenia o grzechu pierworodnym, kuszeniu przez szatana i miłosierdziu odpowiedział konkretnie i merytorycznie na tego typu pytania to naprawdę zyskał by mój szacunek (i myślę, że większości społeczeństwa również). 

Ale jest w tej historii jeszcze jeden ciekawy, a zaraz bardzo przykry wątek. I wiem, że wzbudzi on pewnie kontrowersje, ale niestety prawda jest prawdą bez względu na to kogo dotyczy. Mowa o dwóch wybitnych polakach, którzy zapisali się na kartach historii z najlepszej strony, ale niestety nie w tym przypadku. 
Lech Wałęsa i Jan Paweł II. Tak, zdaję sobie sprawę, że dla większości z nas są to postacie nietykalne, ale tego, że przez lata chronili księży-pedofili wybaczyć im nie można. Jeśli chodzi o Lecha Wałęsę, to nie będę tutaj rozwodzić się nad tematem ks. Jankowskiego, bo nie o nim jest ten film. Mowa raczej o ks. Cybuli, za którym Lech Wałęsa jeszcze niedawno stał murem, a który jest jednym z bohaterów filmu gdzie wprost przyznaje się do molestowania chłopca, mało tego nie okazuje nawet skruchy, wchodzi bardziej w narrację w stylu "Przecież to były takie żarty", "Ty też chciałeś" itp. 
Pewnie część z Was zastanawia się, co z całym tym bagnem ma wspólnego nasz papież. A czy wiedzieliście, że do 2001 roku obowiązywała tajna instrukcja dotycząca tego, w jaki sposób tuszować przypadki pedofilii? 20 lat pontyfikatu nie zrobił z tym absolutnie nic... Cóż nawet Święty nie jest to końca święty...

Po obejrzeniu filmu zaczęłam czytać komentarze pełne zgorszenia, oburzenia, zdziwienia. Może jestem już zgorzkniała ale wiecie co? Mnie ten film, wcale aż tak nie zszokował. Ja po polskim Kościele wcale nie spodziewałam się niczego lepszego. Temat ukrywania pedofilii w Kościele nie pojawił się wczoraj, istnieje od dawna, tyle tylko, że bracia Sekielscy pokazali niedowiarkom czarno na białym dowody. Mam wrażenie, że to nie film jest kontrowersyjny. Kontrowersyjne jest samo zjawisko oraz to, że spora część społeczeństwa nadal nie dopuszcza do siebie takiej myśli i woli wierzyć Kościołowi niż ofiarom. Co nie zmienia faktu, że panowie Sekielscy zrobili kawał dobrej roboty, bo film jest zrobiony w bardzo wyważony sposób. Nie jest to pogoń za tanią sensacją. Autorzy wykazali się pełnym wyczuciem i zrozumieniem dla ofiar, a jednocześnie, wbrew temu, co twierdząc niektórzy księża- nie jest ani agresywny, ani jednostronny. Film pokazuje gołe fakty, księża dostali swoją szansę na "obronę" a to na ile ją wykorzystali, cóż każdy może wyciągnąć swoje wnioski...



Jeśli ktoś nie oglądał jeszcze filmu, bardzo was do tego zachęcam i zapraszam na kanał Tomasza Sekielskiego:

https://www.youtube.com/watch?v=BrUvQ3W3nV4





"Czterdzieści minus"- Katarzyna Kostołowska

"Czterdzieści minus"- Katarzyna Kostołowska




     Kobieca przyjaźń- motyw równie popularny w literaturze kobiecej, co rzadko spotykany w rzeczywistości. Niestety, ale nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że przyjaźni powinnyśmy uczuć się od mężczyzn. My- kobiety mamy skłonność do poświęcania przyjaźni "na rzecz" miłości i w efekcie nasze życie często kręci się tylko wokół związku, poza tym jesteśmy z natury zazdrosne i mamy problemy ze szczerością, przez co nasze "przyjaźnie" z góry budowane są na nieco fałszywych fundamentach. Mężczyźni tego błędu nie popełniają i potrafią dużo lepiej podtrzymywać przyjacielskie relacje. Jednak wśród kobiet również zdarzają się wyjątki i właśnie o takiej, wyjątkowej, prawdziwej kobiecej przyjaźni jest debiutancka powieść Katarzyny Kostołowskiej pt. "Czterdzieści minus".

     Aneta, Aśka, Karolina i Magda- cztery kobiety, cztery żywioły, cztery różne temperamenty i osobowości, które łączy jedno- prawdziwa kobieca przyjaźń. Poznajemy bohaterki, kiedy ich liczniki nieubłaganie zbliżają się do czterdziestki, mimo tego, żadna z nich nie ma w pełni uporządkowanego życia: Aneta, która jako jedyna może pochwalić się szczęśliwym związkiem, musi uporać się z problemami finansowymi, gdyż jej czekoladziarnia przynosi więcej strat niż zysków. Aśka przeżywa zawód miłosny po tym, jak porzucił ją kochanek. Mąż Magdy i ojciec jej nowo narodzonego dziecka okazuje się gejem, a życie uczuciowe Karoliny praktycznie nie istnieje. Jeśli dodamy do tego problemy w pracy, to otrzymamy cztery podłamane kobiety, które od nowa próbują poukładać sobie życie i zapewne wyszedłby z tego niezły melodramat, gdyby nie fakt, że to nie są zwyczajne kobiety, bo poczucia humoru, dystansu do świata i wzajemnego wsparcia mogłaby im pozazdrościć niejedna z nas...


     "Czterdzieści minus" to literacki debiut Katarzyny Kostołowskiej, która dotychczas publikowała swoje opowiadania w kobiecych czasopismach i widać, że pisze nie od wczoraj, ponieważ jej styl jest bardzo dopracowany i przejrzysty. Autorka posługuje się prostym językiem, ma bardzo lekkie pióro, dzięki czemu jest to idealna lektura na wieczór po ciężkim dniu. Bohaterki są kobietami z krwi i kości, mają swoje wady, popełniają błędy, czasami robią kompletne głupoty, ale są w tym wszystkim autentyczne i to ceni się najbardziej, bo czytając perypetię tej czwórki, możecie poczuć się, jak na spotkaniu z najlepszymi przyjaciółkami.

      Nie będę Wam wmawiać, że jest to uniwersalna lektura dla każdego. Nie, nie jest. Jest to typowo kobieca lektura, która pozwoli Wam oderwać się od codzienności i najzwyczajniej w świecie zrelaksować- tylko tyle, albo aż tyle.


     Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to jak dla mnie... brak momenty kulminacyjnego. Co prawda w życiu każdej z bohaterek następuje jakiś przełom, jednak brakuje mi tutaj jednego, konkretnego momentu z efektem "wow", który stanowiłby punkt zwrotny w całej powieści, wspólny dla wszystkich bohaterek.


     "Czterdzieści minus" to powieść o kobietach i dla kobiet, ciepła, zabawna, pokazująca siłę kobiecej przyjaźni, gwarantuje idealny odpoczynek po ciężkim dniu i dużą dawkę poczucia humoru. Zdecydowanie polecam, bo jest to świetna lektura dla każdej kobiety, nie tylko dla tej zbliżającej się do czterdziestki;)

   

Tytuł: "Czterdzieści minus"
Autor: Katarzyna Kostołowska
Wydawnictwo: Książnica
Data premiery: 03.04.2019r.
ISBN: 978-83-245-8361-4




     
Z INNEJ BECZKI #1- Krwidawstwo i DKMS czyli obalamy mity

Z INNEJ BECZKI #1- Krwidawstwo i DKMS czyli obalamy mity

Moi drodzy, dziś pierwszy post z zapowiadanej przeze mnie serii "Z innej beczki", w której będą pojawiać się przeróżne tematy niezwiązane z literaturą. Będą moje luźne przemyślenia na konkretne tematy, relacja z jakiś wydarzeń, ciekawe miejsca i produkty warte polecenia. Długo zastanawiałam się, jaki temat wziąć na tapetę na otwarcie cyklu i znalazłam coś, co dla mnie jest ważne i uważam, że są to kwestie, o których warto mówić, a mianowicie... krwiodawstwo i dawstwo szpiku.


Zacznijmy od krwiodawstwa.
Oddaję krew od jakiegoś czasu z większą lub mniejszą regularnością, bo niestety często jest tak, że krwi zwyczajnie oddać nie mogę. Bardzo często okazuje się, że albo mam za niską hemoglobinę, albo ciśnienie. A wtedy krwi nie oddacie.
I tutaj już na wstępie mamy do obalenia mit nr 1. - NIKT NIE POBIERZE WAM KRWI KOSZTEM WASZEGO ZDROWIA.
Często słyszę, stwierdzenia, że pracownicy Centrum Krwiodawstwa przymykają oko na złe wyniki byle tylko pobrać komuś krew. Nie. Tak nie ma. Obostrzenia są bardzo skrupulatnie określone i tego się przestrzega. Dla przykładu: wystarczy, że masz o 0,1 za niską hemoglobinę i nikt Ci krwi nie pobierze, to samo tyczy się ciśnienia, przyjmowanych leków i całej reszty wytycznych. Wielokrotnie będąc w krwiobusie słyszałam teksty w stylu: "Nie kosztem własnego zdrowia". I tak właśnie jest. Co do całej procedury to ja zawsze oddaję krew w krwiobusie, gdyż u mnie w żadnym szpitalu w okolicy krwi oddać nie można, więc powiem Wam jak to wygląda w ich przypadku (choć podejrzewam, że w centrach krwiodawstwa procedura wygląda tak samo, co najwyżej warunki są nieco bardziej komfortowe,
bo sam krwiobus to nic innego jak przerobiony, odpowiednio dostosowany autobus, w którym niestety często zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym jest nieznośnie gorąco przez co ludzie czasami słabną już na wstępie, ale to już kwestia konkretnej ekipy, więc może tylko u mnie tak jest.) Na wstępie dostajecie do wypełnienia dość obszerną ankietę, która ma na celu weryfikację, czy możecie danego dnia oddać krew, następnie sprawdza się hemoglobinę, a na sam koniec czeka Was krótka wizyta u lekarza. Jeżeli wszystko jest w porządku, to zostajecie zaproszeni na fotel, gdzie  jest już pobierana krew. Jeśli chcecie znać moje odczucia, to nie będę Wam słodzić, że nawet się tego nie odczuwa, że jest super miło i przyjemnie, bo jest to w końcu pobranie krwi ( a raczej nie jest to najprzyjemniejsza rzecz pod słońcem, ale bez przesady welflon jak welflon), ale organizm może na dobrą sprawę za każdym razem zareagować inaczej. Raz poszłam i w zasadzie naprawdę nie czułam żadnych negatywnych skutków, a innego razu nie mogła dojść do domu, bo stale kręciło mi się w głowie. Dodatkowo na dzień oddania krwi nie powinniście planować żadnych intensywnych zajęć, gdyż organizm jest osłabiony, dlatego też po oddaniu krwi ZAWSZE przysługuje Wam dzień wolnego od pracy. I uwaga! Nie jest to zwolnienie chorobowe, jak często mylnie myślą ludzie, jest to tzn. nieobecność usprawiedliwiona płatna 100 %, więc do wynagrodzenia liczona jest tak samo, jak dzień pracujący.
Ostatni już i chyba najgłupszy mit brzmi: "Jak już raz się odda krew, to trzeba oddawać całe życie, bo organizm będzie jej za dużo produkował". Co za bzdura! Skąd się to w ogóle wzięło? Może gdyby ktoś oddawał krew co tydzień to faktycznie by tak było, ale takiej opcji nie ma, w ciągu roku kobieta może oddać krew maksymalnie 4 razy, a mężczyzna 6 razy i koniec, choćbyście chcieli, to więcej krwi nie oddacie.
Tak to wygląda moim okiem, jednak to co najważniejsze, to ogromna satysfakcja, dlatego zachęcam każdego, bo uważam, że mimo drobnych niedogodności- naprawdę warto, bo nic was to nie kosztuje, a możecie pomóc, zwłaszcza, że krwi, nie da się zastąpić...



Druga akcja, w którą jestem poniekąd zaangażowana to DMKS czyli dawcy szpiku. Nie byłam nigdy dawcą, jestem zarejestrowana jako potencjalny dawca od prawie siedmiu lat, jednak dotychczas nie pojawił się żaden potencjalny biorca, więc jak wygląda pobieranie szpiku wiem tylko z teorii i taką też Wam przedstawię, ale zacznijmy od rejestracji. Opcje są dwie: możecie udać się w miejsce gdzie jest akurat organizowany Dzień Dawców Szpiku i tam wolontariusze pomogą Wam i odbiorą wasze zgłoszenie. Takie akcje organizowane są coraz częściej, więc nawet w małych miastach możecie na nie trafić. Ale jest też druga opcja: Wchodzicie na stronę DKMS: https://www.dkms.pl/pl/zostan-dawca zamawiacie pakiet rejestracyjny, który przychodzi na Wasz adres. Będzie tam kwestionariusz wraz z pałeczkami do zrobienia wymazu oraz koperta z adresem zwrotnym. Gotowy pakiet pakujecie w załączoną kopertę, wrzucacie do skrzynki pocztowej i gotowe. W obu przypadkach w ciągu kilku tygodni powinniście otrzymać kartę potencjalnego dawcy, która jest potwierdzeniem rejestracji waszej osobowy w bazie DKMS.
UWAGA! To że zgłosiliście się, nie oznacza, że ktoś odezwie się do was w ciągu kilku miesięcy, możecie otrzymać telefon po kilku latach dlatego bardzo ważne jest, żeby aktualizować swoje dane kontaktowe! (możecie zrobić to m.in. przez stronę internetową DKMS)

I tutaj jeśli chodzi o mity, to jest już jazda bez trzymanki. Nie wiem skąd to się bierze, ale byłam kiedyś wolontariuszem podczas Dni Dawców i przez 2 dni dziesiątki o ile nie setki razy musiałam odpowiadać na pytanie:" Czy szpik pobiera się z kręgosłupa?" NIE! ABSOLUTNIE NIE!

80 % pobrań szpiku odbywa się z krwi obwodowej. Wygląda to tak, że przez 5 dni dawca przyjmuje naturalny czynnik wzrostu G-CSF, dzięki czemu zwiększa się ilość komórek macierzystych we krwi. Natomiast jeśli chodzi o samo pobranie, to z jednej ręki krew jest pobierana, przefiltrowana przez specjalną maszynkę, która separuje komórki macierzyste i krew wraca do organizmu poprzez drugą ręką.

Pozostałe 20 % to pobrania z talerza kości biodrowej. Jest to o tyle bardziej inwazyjne, że zabieg wykonywany jest pod narkozą. Szpik pobiera się poprzez nakłucie specjalną igłą z talerza kości biodrowej (nie z rdzenia kręgowego!) I w tym wypadku dawca przez około 2-3 dni musi być hospitalizowany. A szpik regeneruje się całkowicie w czasie około 2 tygodni.

Na dziś to tyle ode mnie, mam nadzieję, że jeśli zastanawialiście się czy warto, to rozwiałam Wasze wątpliwości, bo pomagać warto zawsze, zwłaszcza, że nie wszystko da się kupić i nie wszystko można wyprodukować, zarówno w kwestii krwi, jak i szpiku jedyne co może pomóc to szczerza, bezinteresowna chęć pomocy, a ta jest bezcenna;)

Jeżeli macie jeszcze jakieś pytania piszcie śmiało w komentarzach!

 
KONKURS: "Dwanaście warunków Pani Prezes" z dydykacją od autorki!

KONKURS: "Dwanaście warunków Pani Prezes" z dydykacją od autorki!

Witajcie moi drodzy, obiecałam konkurs i oto i on. Nagroda jest wyjątkowa, bo jest nią egzemplarz książki "Dwanaście warunków Pani Prezes" Marty Mildy (>recenzja<) z imienną dedykacją od autorki! A tego moi drodzy nie kupicie w żadnej księgarni:)




Zadanie jest bardzo proste i myślę, że przyjemne...

Marta- tytułowa Pani Prezes z książki Marty Mildy to kobieta o bardzo twardym charakterze, dlatego też pytanie konkursowe brzmi:


JAKA JEST TWOJA ULUBIONA KOBIECA BOHATERKA LITERACKA
"Z CHARAKTERKIEM"
?
(interpretacja absolutnie dowolna)


 Na wasze zgłoszenia czekam do 10 maja do północy! 



Regulamin konkursu:
  1. W konkursie mogą wziąć udział wszystkie osoby posiadające adres do korespondencji na terenie Polski. 
  2. Organizatorem konkursu jest autorka bloga www.ksiazkoholiczka94.blogspot.com
  3. Sponsorem nagrody jest autorka książki "Dwanaście warunków Pani Prezes"- Marta Milda.
  4. Za wysyłkę nagrody odpowiada jej sponsor.
  5. Konkurs trwa od 03.05.2019r. do 10.05.2019r. do północy.
  6. Aby wziąć udział w konkursie należy wykonać zadanie konkursowe w komentarzu pod tym postem.
  7. Wyniki zostaną ogłoszone w ciągu siedmiu dni od dnia zakończenia konkursu.
  8. Zwycięzca konkursu ma obowiązek skontaktować się ze mną drogą mailową na adres: sandra.galka94@gmail.com w celu podania danych do wysyłki w ciągu maksymalnie 3 dni, jeśli tego nie zrobi, po tym czasie zostaniem wyłoniony nowy zwycięzca. 
  9. Zwycięzca konkursu automatycznie wyraża zgodę na przekazanie jego danych osobowych. (imienia, nazwiska i adresu) sponsorowi nagrody w celu jej wysyłki.
  10. Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.)
  11. Zgłoszenie swojego udziału w konkursie jest równoznaczne z akceptacją powyższego regulaminu oraz w przypadku wygranej z wyrażeniem zgody na przetwarzanie danych osobowych celem ogłoszenia wyników konkursu. 

 
"Dwanaście warunków Pani Prezes"- Marta Milda

"Dwanaście warunków Pani Prezes"- Marta Milda

"-A nie chciałbyś czasami zrozumieć, o czym myślą kobiety? Czego pragną albo o czym marzą tak naprawdę, tak w sercu? W środku? (...)
-Ale właściwie po co? No coś ty! Co ty, stary? Nikt normalny przecież ich nie zrozumie."





     On- dwudziestoletni, biedny student historii z głową pełną marzeń i ideałów i romantyczną duszą, na co dzień pracujący w myjni samochodowej. Ona- dojrzała, czterdziestoletnia businesswoman: władcza, wyrachowana i zimna jak lód Pani Prezes... to nie może skończyć się happy end'em... a może jednak? 

     Powieści erotyczne z wątkiem BDSM to książki, po które sięgam bardzo rzadko bo, niestety większość z nich jest na pograniczu śmieszności jak chociażby najpopularniejsza seria E.L.James- "Pięćdziesiąt twarzy Greya" (>recenzja<) i przed rozpoczęciem lektury "Dwunastu warunków Pani Prezes" również towarzyszyła mi taka obawa, ale z jakiego powodu postanowiłam zaryzykować. Czy było warto? Tak. Czy ta książka zachęciła mnie do sięgania częściej po książki o podobnej tematyce? Nie. 

       Ale zacznijmy od fabuły...

     Michał- młody student, dorabiający w myjni samochodowej poznaje niezwykle elegancką i pociągającą  Martę- tytułową Panią Prezes. Kobieta słynąca z tego, że zawsze dostaje to, czego chce proponuje chłopakowi układ, który początkowo oburza Michała, jednak po chwili zastanowienia postanawia skorzystać z oferty Pani Prezes, tym bardziej, że Marta fascynuje go... Niestety sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy pojawiają się uczucia, tym bardziej, że Pani Prezes nie jest osobą, która pozwoli sobie, by rządziły nią emocje...


         "Dwanaście warunków Pani Prezes" jest debiutem literackim Marty Mildy i niestety, w niektórych aspektach jest to widoczne. Jeśli patrzeć na ogół, to język autorki nie jest zły, pisze spójnie, potrafi zaciekawić, ale są dwa elementy, które podczas lektury okropnie mi przeszkadzały, a wręcz irytowały. Pierwszy z nich jest dźwiękonaśladownictwo, z którym zawsze trzeba bardzo uważać, a w tym przypadku czytając np."hi hi" miałam ochotę wydłubać sobie oczy. Drugim aspektem, który nie jest co prawda aż tak drażniący, ale według mnie kompletnie niepotrzebny i utrudnia czytanie jest olbrzymia ilość przymiotników. Nie zrozumcie mnie źle: przymiotniki w powieściach są potrzebne, wręcz niezbędne żeby przedstawić czytelnikowi wykreowaną rzeczywistość, ale co za dużo to nie zdrowo, a miejscami wygląda to tak, że przed jednym rzeczownikiem mamy trzy przymiotniki i schemat ten powtarza się co drugą linijkę- dla mnie, to zdecydowanie za dużo. 

           Na szczególną uwagę zasługują bohaterowie, którzy wykreowani są w naprawdę ciekawy sposób. Mimo że oboje są postaciami skrajnymi, to bez większych trudności zaskarbiają sobie sympatię czytelników, zarówno władcza, twardo stąpająca po ziemi i wydawałoby się pozbawiona uczuć Marta jak zawzięty Michał, choć akurat w jego wypadku jest jedna cecha, która mi osobiście przeszkadzała, a mianowicie jego płaczliwość, bo niestety płacze praktycznie co drugą stronę i kiedy kolejny raz czytałam jak to wrażliwy Michał roni łzy to jedynie znudzona przewracałam oczami.

         Mimo że książka nie jest idealna, to czyta się ją naprawdę dobrze, autorce udało się uniknąć śmieszności, co w tego typu powieściach jest nie lada wyzwaniem, sceny erotyczne napisane są ze smakiem, a wątek obyczajowy nadaje całości pewnej lekkości i sprawia, że bohaterowie wydają się bardziej autentyczni. Co prawda podczas lektury ciężko pozbyć się porównań do "Pięćdziesięciu twarzy Greya", ale jest do zdecydowanie lepsza wersja, więc E.L. James mogłaby się sporo nauczyć od Marty Mildy.

         "Dwanaście warunków Pani Prezes" to elektryzująca, nieco perwersyjna powieść z charakterem, która mimo że nie jest pozbawiona wad, to na swój sposób urzeka czytelnika i wciąga w świat  wykreowany przez autorkę. To nie tylko erotyk z wątkiem BDSM, to również, a może przede wszystkim, opowieść o pogmatwanych relacjach międzyludzkich i skutkach braku odpowiedniej komunikacji, dlatego polecam, bo jest zdecydowanie warta przeczytania. 



Tytuł: "Dwanaście warunków Pani Prezes"
Autor: Marta Milda
Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: 11.02.2019r.
Ilość stron: 478
ISBN: 978-83-8147-301-9
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...




zBLOGowani.pl

Copyright © 2014 Książkoholiczka94 , Blogger